piątek, 1 listopada 2013

End of the beginning.

Dzisiaj wstawię coś starszego; nieco smutne, ale uważam, że coś takiego mogło się zdarzyć każdemu z nas. Wstawione na forum, aczkolwiek nie spodziewałam się, by zdobyło wielką popularność. Napisane dla przyjaciółki, która prosiła o coś, co z początku zapowiada się źle, ale kończy się happy endem; chyba nie umiem w przypadku tej dwójki inaczej. Ostrzeżenia? Przekleństwa, scena samo.. Czy to czasem nie podpada pod spoiler?

One shot.

You saw what you get
If you take what you take
Look in the eye of the test
It's all because...
Now there's a feeling I get
When I look to the left
But it should never be sensed
Our searching for a sign

30 Second to mars – End of the beginning.


-Do niczego się już nie nadajesz – usłyszałem z ust naszego wokalisty. - Do niczego, rozumiesz? Masz dwa wyjścia : albo zdajesz sobie z tego sprawę i coś z tym zrobisz, albo pożegnasz się z zespołem. Mam nadzieję, że jakoś pojąłeś to swoim chorym mózgiem, Uruha.
Pojąłem. Nawet wcześniej, niż on. Tylko jakoś nie miałem motywacji, by coś z tym zrobić.
Odłożyłem więc gitarę i po prostu wyszedłem, nie patrząc na żadnego z nich. Skoro nawet oni uważają, że nie jestem już sobą, to nie było sensu udawać, że nie mają racji. Bo przecież mieli. Nawet on, który niby tak się żalił, że to właśnie o mnie myśli najczęściej. Też mi coś. Skoro byłem dla niego taki ważny, to dlaczego nie zamknął ust Rukiemu? Dlaczego po prostu nie wykrzyczał mu prosto w twarz, że się myli? Dlatego, że doskonale wiedział, że tak nie jest. Traktowanie mnie w ten sposób stawało się naprawdę niszczące, a przecież wciąż byłem człowiekiem. Żyłem i czułem. Może nie trzeźwo, ale przecież to nie upoważniało ich do tego, by jeszcze bardziej mnie pogrążać. Jeśli kiedykolwiek wierzyłem w coś takiego jak przyjaźń, to właśnie przestałem.



Poczułem się odrobinę lepiej, gdy wszedłem do swojego apartamentowca. Zamknąłem za sobą drzwi, ściągnąłem buty i wszystko byłoby jak zwykle, gdyby nie wwiercający się w czaszkę dźwięk telefonu. Spojrzałem na wyświetlacz obojętnym wzrokiem; no oczywiście.
-Uru? - spytał zaniepokojony, a ja niemal ujrzałem napięcie na jego twarzy. Zmarszczyłem brwi, przysiadając na komodzie.
-Posłuchaj, Aoi.. Nie dzwoń więcej. To nie ma sensu – mruknąłem, nawijając kabel od lampy stojącej obok na palec. - I nie pytaj, czy wszystko w porządku. Nic, cholera, nie jest w porządku. Niby tyle dla ciebie znaczę, a co robisz? No właśnie.
-To ty mnie posłuchaj.. – zaczął, a ja pokręciłem głową, chociaż przecież mnie nie widział. Wcisnąłem guzik zakończenia połączenia i niemal rzuciłem słuchawką, wściekły, że kazał mi siebie posłuchać, chociaż żeby mnie uratować nie robił właściwie nic. Nie miałem ochoty zastanawiać się głębiej nad tym, dlaczego mi nie pomoże. Jego sprawa. Wcale nie był lepszy od reszty zespołu. Nie robiło mi to zresztą większej różnicy, przecież od dawna czułem się sam z tym wszystkim. Ze sztuką, z nałogiem, z nihilizmem egzystencjalnym. Przycisnąłem kąciki oczu; zbliżała się migrena.
Podniosłem się z komody i poszedłem w kierunku salonu. Konkretniej podążyłem do barku, z którego wyciągnąłem butelkę dobrego, kilkuletniego sake. Pewnie to i zabawne, ale w tamtej chwili autentycznie wydawało mi się, że alkohol to jedyna rzecz na świecie, która docenia fakt znajomości ze mną.



-Wynoście się – mruknąłem gdzieś na skraju świadomości, słysząc dzwonek do drzwi. Siedziałem oparty plecami o brzeg skórzanej sofy; po głosach dochodzących z korytarza poznałem, że to moi “przyjaciele” zakłócają mi spokojną integrację z winem. Nie miałem zamiaru z tego powodu wstawać z wyjątkowo wygodnych paneli, przez które zdążył rozboleć mnie tyłek.
-Otwórz te cholerne drzwi!
-Wypierdalać, albo wezwę policję!
Wiedzieli, że tego nie zrobię, lecz mimo tego dali sobie spokój. Kilka łyków później kompletnie odpłynąłem. Jedyne, co pamiętam z tamtej nocy, to chłodny wiatr owiewający moją twarz.



Obudziłem się w jakimś kompletnie nieznanym mi miejscu, z bólem głowy i wrażeniem, że zostałem potraktowany wyżymaczką. Uniosłem się na łokciach i rozejrzałem; a jednak pokój wyglądał całkiem znajomo.
Bywałem tu już nie raz. Zaplecze jednego z klubów.
-Żyjesz? - usłyszałem; zerknąłem w stronę drzwi. Wataru, właściciel.
-Wolałbym nie.
No proszę, przyznanie tego, że nie ma się ochoty na dalszą egzystencję jest łatwiejsze, niż niegdyś mi się wydawało.
-Nie pierdol. W piekle nie ma wódki..
Uśmiechnąłem się niemrawo, kontemplując jego wypowiedź. Miał cholerną rację.
-Skąd założenie, że trafię do piekła?
-Spójrz w lustro, a się przekonasz.
Nie znosiłem, gdy ktoś odpowiadał na moje pytania zdawkowo, tak, że sam musiałem szukać odpowiedzi. Gdybym potrafił, to przecież bym kurwa nie pytał. Niestety, taki był Wataru, który robił się nieznośny o wiele bardziej, kiedy na pytanie odpowiadał innym pytaniem.
Idąc za jego radą, zwlokłem się z kanapy i podszedłem do lustra.
-Wataru? Bardzo śmieszne. A teraz zdejmij stąd to zdjęcie z bladym i wykończonym facetem, chcę zobaczyć, jak ja wyglądam, a nie jakiś ćpun z policyjnej kartoteki.
-Wybacz, Shima – odparł. - Ale właśnie tak wygląda ktoś, kto zmierza prosto do piekła. Skoro nie potrafisz zauważyć własnego upadku, to ktoś powinien ci go pokazać.



Nie dostałem od niego tabletki przeciwbólowej, by choć zminimalizować skutki picia. “Lecz się tym, czym się strułeś”, pomyślałem, wracając do domu. Życzliwość Wataru wyczerpała się wraz z podarowaniem mi ciemnych okularów.
-Uru?
Odwróciłem się z zaciekawieniem, kogo mógłbym spotkać o tej porze w sobotę rano.
Aoi; no oczywiście. Milczałem.
-Skąd wracasz?
Cisza.
-Bardzo boli cię głowa?
Nie kurwa, tylko trochę, mniej więcej tak, jakby ktoś ci wiercił udarem za ścianą.
-Dobrze się czujesz?
-Zamknij mordę! - krzyknąłem w końcu, przyciskając palce do skroni. - Ile jeszcze pytań mi zadasz? Milion pięćset sto dziewięćset? Powinieneś zostać prowadzącym jakiegoś teleturnieju, może tam się spełnisz, będziesz mógł pytać o różne rzeczy różnych ludzi. Tak, bardzo mnie boli głowa, nie, nie czuję się dobrze, czuję się chujowo, prawie tak jak wtedy, kiedy przeczytałem tamten twój pieprzony wywiad! Ale to i tak było nic w porównaniu z tym, jak czuję się teraz, olany przez was, a przede wszystkim przez ciebie. Chciałeś mojej uwagi? Proszę. Masz dziesięć minut, później idę w swoją stronę. Jeśli ty również pójdziesz w tą samą, bądź, pewien, że...
Zabrakło mi tchu, jednak gdy nabrałem powietrza, zniknęła potrzeba wygadania się.
Gdy na niego spojrzałem, zmarszczyłem lekko brwi; stał i patrzył na mnie, jakby oczekiwał, że go skarcę.
-Już? - spytał cicho, stając bliżej.
-Nie! - powiedziałem, choć nie miałem mu nic więcej do powiedzenia. - Właściwie, to tak.
-To teraz ty wysłuchaj mnie. Tym razem nie możesz pieprznąć słuchawką, kiedy odechce ci się słuchać. Możesz mówić co chcesz, ale ja się o ciebie martwię. Pojmij to wreszcie swoją chorą głową – oświadczył, stukając mnie palcem w czoło, na znak, że jestem walnięty. - Pójdziesz ze mną? - spytał nagle, pełen pokory.
-Nie. A wiesz, dlaczego? Bo moje zaufanie w stosunku do ciebie spadło tak bardzo, że nie uwierzę ci nawet, która jest godzina.
Zabolało go, nawet bardzo. Zobaczyłem to w jego czarnych, zawiedzionych oczach.



Kolejne dni spędziłem w domu na odrzucaniu połączeń telefonicznych, przeganianiu wszelkich gości, opuszczaniu śniadań, kolacji i wszystkiego, co po drodze i na pogrążaniu się. Nigdy nie miałem skłonności do samookaleczeń – chyba, że alkoholizm można jakoś pod to podciągnąć – ale w tamtej chwili zapragnąłem coś sobie zrobić. Nie miałem w mieszkaniu żadnych skalpeli, a nie miałem pojęcia, jak rozbroić jednorazową maszynkę do golenia. Przeszedłem się po pokojach; w sypialni moją uwagę przyciągnęło opakowanie kredek. Jak kredki, to musiała być też temperówka. Była.
Wziąłem ją i poszedłem do kuchni, gdzie wziąłem do ręki nóż, żeby odkręcić małą śrubkę, którą było przytwierdzone do plastiku ostrze. Nie było łatwo, nóż wyskakiwał z rowków, co powodowało u mnie irytację najwyższego stopnia. Widać, byłem osobą wysoce choleryczną.
W końcu udało się, wyciągnąłem śrubkę i chwyciłem między palce kawałek metalu. Czy naprawdę aż tak bardzo nienawidziłem siebie samego, żeby zrobić sobie krzywdę?
-Tak – powiedziałem na głos. Nie chciałem jednak się zabijać, nie tak od razu. Przyłożyłem metal do skóry dłoni tą ostrą częścią i przesunąłem. Zrobiłem to za słabo, więc zwiększyłem nacisk i powtórzyłem czynność. Syknąłem z bólu; spodziewałem się, że po mojej dłoni spłynie strumyczek krwi, który dramatycznie poplami kuchenny blat, jak to czasem widziałem na filmach. Nic z tych rzeczy. Najpierw w miejscu skaleczenia pojawiła się czerwona kreska, ale nic poza tym, więc przeciąłem się trzeci raz w tym samym miejscu. Dopiero wtedy z rany krew zaczęła wydobywać się małymi kroplami. Gdy poruszyłem dłonią, rozlała się ona po jej powierzchni. Wyglądało dość desperacko.
Kilka następnych ran zrobiłem niczym w transie. Zacząłem się zastanawiać, czy samookaleczanie ma podobne działanie do narkotyku. Miałem okazję widzieć osoby, które robią to nałogowo. Czasem nie byłem w stanie dojrzeć ich stóp, bo były całe w strupkach bądź bliznach.
Dzwonek do drzwi. Teraz to dopiero nie mogłem otworzyć, właśnie dopiero co pierwszy raz zadałem sobie świadomie ból. Całkiem głupio pomyślałem, że wypada to uczcić. Poszedłem do barku i wyciągnąłem butelkę, uświadamiając sobie, że coraz częściej wynajduję powody, by się napić. Choćby były tak bzdurne, jak pierwsze w życiu zranienie się.
To był właśnie początek końca.



Nie miałem pojęcia, jak bardzo pijany byłem, ale na pewno.. Na pewno bardzo. Gdy się ocknąłem, poczułem, jak paskudnie piecze mnie skóra na udach. Zerknąłem w dół; nie pamiętam, żebym i tam się pokaleczył. “To koniec”, pomyślałem. Skoro zadaję sobie ból w stanie nietrzeźwym, to równie dobrze mogę się przecież zabić.
Z tej złości i bezradności zacząłem wściekle drapać niedawno zaschnięte rany. Czerwone pręgi zaczęły mocno krwawić.



Nie powinienem w takim razie pić, ale nie umiałem. Nie umiałem i nie chciałem. Od dobrych dwóch tygodni nie widziałem chłopaków z zespołu, zresztą, nie wyglądało, żeby za mną tęsknili. Poza Aoim, co raczej nie było dla mnie większą niespodzianką. Ciągle dzwonił, wystawał przed moimi drzwiami. Któregoś dnia dopuściłem do siebie wreszcie myśl, że być może zależy mu. Na mnie, moim życiu, uśmiechu. Kiedyś dużo się uśmiechałem.
Zacząłem tęsknić za tym “kiedyś”.



Od tamtej pory spałem wyłącznie na kanapie w salonie. Kwestia lenistwa? Być może. Wolałbym nad tym nie myśleć, ani tego nie roztrząsać. Czerwone ślady na moich udach, układające się w poziomie, jedna pod drugą, zdawały się mówić same za siebie.
Którejś nocy obudził mnie hałas. Podniosłem się do pozycji siedzącej – o dziwo, całkiem trzeźwy – i zobaczyłem na balkonie jakiś ciemny kształt. Wystraszyłem się nie na żarty, więc z powrotem położyłem i nakryłem głowę kocem. Drzwi balkonowe otworzyły się bezszelestnie.
-Kim jesteś? - spytałem cicho, drżąc pod cienkim przykryciem.
-Całe szczęście mieszkasz na pierwszym piętrze i całkiem łatwo było się tu dostać.. - westchnął ten ktoś. Rozpoznałem ten głos.
-Aoi? Zdurniałeś już całkiem? Dlaczego się do mnie wkradasz?
-Bo nie otwierasz drzwi, nie odbierasz telefonów, nawet list do ciebie wysłałem, jakieś miliard maili, sto wiadomości na facebooku, na twitterze bym zostawił, ale nie chcesz się na nim ujawnić, a wiem, że masz tam konto!
Tyrrada Aoiego skończyła się, gdy ściągnąłem z siebie koc i zobaczył rany. Nie był w stanie wydusić z siebie ani słowa; kucnął obok i delikatnie przesunął po jednej z pręg palcem. Syknąłem.
-Dlaczego to robisz? - spytał cicho, przerażony, że przeoczył coś ważnego. Miałem ochotę się rozpłakać.



Udaliśmy się do mojej łazienki, gdzie miała miejsce dość ostra wymiana zdań. Wygarnęliśmy sobie nawzajem wszystko, co siedziało nam w głowach, sercach, duszy. Nie wytrzymałem nerwowo – ponownie rozdrapałem rany na udach, a także tą pierwszą w swoim życiu, na dłoni. Aoi chwycił moje nadgarstki, mówił coś łagodnym głosem, ale ja go nie słuchałem. Płacząc, wyrwałem ręce i uderzyłem Shiroyamę w twarz.
Wtedy i on nie wytrzymał.
-Powiedz mi, jak mam cię uratować? No jak? Odpowiedz mi! - krzyczał, ignorując łzy płynące po jego twarzy.
Nie wiedziałem. Podobnie jak nie wiedziałem, dlaczego wymierzyłem mu cios, ale poczułem ulgę. W jednej chwili wszystko ze mnie uleciało, łącznie z jakąkolwiek siłą. Osunąłem się po granatowych kafelkach na jasnobeżowy dywanik.
-Nie wiem.. - wyszeptałem, kręcąc głową nad własną głupotą. Tak bardzo zatraciłem się w groźbie Rukiego, że z tego wszystkiego zupełnie odrzuciłem jedyną osobę, której na mnie zależało. Poczułem, jak Aoi bierze moje dłonie w swoje.
-Wiesz, co by było, gdybyś się zabił?
Pokręciłem głową.
-Zrobiłbym to samo. To samo, rozumiesz? Bez ciebie nie ma mnie, Uruha, bez ciebie, twojej obecności, przeżywam swoje małe piekło na Ziemi.
Uniosłem głowę i spojrzałem na niego; pierwszy raz zobaczyłem w jego oczach coś na wzór determinacji. Uwierzyłem mu niemal bezgranicznie.
-Cyrk samobójców. A my jesteśmy klaunami.. - mruknąłem, opanowując powoli szloch. Aoi uśmiechnął się, słysząc, że próbuję żartować
-Cicho, Pięknoto. Cyrk zamknięty. Czas wyrzucić czerwone, okrągłe nosy na gumkach i za duże buty.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz