One shot.
You saw what you get
If you take what you take
Look in the eye of the test
It's all because...
Now there's a feeling I get
When I look to the left
But it should never be sensed
Our searching for a sign
30 Second to
mars – End of the beginning.
-Do niczego się już nie nadajesz –
usłyszałem z ust naszego wokalisty. - Do niczego, rozumiesz? Masz
dwa wyjścia : albo zdajesz sobie z tego sprawę i coś z tym
zrobisz, albo pożegnasz się z zespołem. Mam nadzieję, że jakoś
pojąłeś to swoim chorym mózgiem, Uruha.
Pojąłem. Nawet wcześniej, niż on.
Tylko jakoś nie miałem motywacji, by coś z tym zrobić.
Odłożyłem więc gitarę i po prostu
wyszedłem, nie patrząc na żadnego z nich. Skoro nawet oni uważają,
że nie jestem już sobą, to nie było sensu udawać, że nie mają
racji. Bo przecież mieli. Nawet on, który niby tak się żalił, że
to właśnie o mnie myśli najczęściej. Też mi coś. Skoro byłem
dla niego taki ważny, to dlaczego nie zamknął ust Rukiemu?
Dlaczego po prostu nie wykrzyczał mu prosto w twarz, że się myli?
Dlatego, że doskonale wiedział, że tak nie jest. Traktowanie mnie
w ten sposób stawało się naprawdę niszczące, a przecież wciąż
byłem człowiekiem. Żyłem i czułem. Może nie trzeźwo, ale
przecież to nie upoważniało ich do tego, by jeszcze bardziej mnie
pogrążać. Jeśli kiedykolwiek wierzyłem w coś takiego jak
przyjaźń, to właśnie przestałem.
Poczułem się odrobinę lepiej, gdy
wszedłem do swojego apartamentowca. Zamknąłem za sobą drzwi,
ściągnąłem buty i wszystko byłoby jak zwykle, gdyby nie
wwiercający się w czaszkę dźwięk telefonu. Spojrzałem na
wyświetlacz obojętnym wzrokiem; no oczywiście.
-Uru? - spytał zaniepokojony, a ja
niemal ujrzałem napięcie na jego twarzy. Zmarszczyłem brwi,
przysiadając na komodzie.
-Posłuchaj, Aoi.. Nie dzwoń więcej.
To nie ma sensu – mruknąłem, nawijając kabel od lampy stojącej
obok na palec. - I nie pytaj, czy wszystko w porządku. Nic, cholera,
nie jest w porządku. Niby tyle dla ciebie znaczę, a co robisz? No
właśnie.
-To ty mnie posłuchaj.. – zaczął,
a ja pokręciłem głową, chociaż przecież mnie nie widział.
Wcisnąłem guzik zakończenia połączenia i niemal rzuciłem
słuchawką, wściekły, że kazał mi siebie posłuchać, chociaż
żeby mnie uratować nie robił właściwie nic. Nie miałem ochoty
zastanawiać się głębiej nad tym, dlaczego mi nie pomoże. Jego
sprawa. Wcale nie był lepszy od reszty zespołu. Nie robiło mi to
zresztą większej różnicy, przecież od dawna czułem się sam z
tym wszystkim. Ze sztuką, z nałogiem, z nihilizmem egzystencjalnym.
Przycisnąłem kąciki oczu; zbliżała się migrena.
Podniosłem się z komody i poszedłem
w kierunku salonu. Konkretniej podążyłem do barku, z którego
wyciągnąłem butelkę dobrego, kilkuletniego sake. Pewnie to i
zabawne, ale w tamtej chwili autentycznie wydawało mi się, że
alkohol to jedyna rzecz na świecie, która docenia fakt znajomości
ze mną.
-Wynoście się – mruknąłem gdzieś
na skraju świadomości, słysząc dzwonek do drzwi. Siedziałem
oparty plecami o brzeg skórzanej sofy; po głosach dochodzących z
korytarza poznałem, że to moi “przyjaciele” zakłócają mi
spokojną integrację z winem. Nie miałem zamiaru z tego powodu
wstawać z wyjątkowo wygodnych paneli, przez które zdążył
rozboleć mnie tyłek.
-Otwórz te cholerne drzwi!
-Wypierdalać, albo wezwę policję!
Wiedzieli, że tego nie zrobię, lecz
mimo tego dali sobie spokój. Kilka łyków później kompletnie
odpłynąłem. Jedyne, co pamiętam z tamtej nocy, to chłodny wiatr
owiewający moją twarz.
Obudziłem się w jakimś kompletnie
nieznanym mi miejscu, z bólem głowy i wrażeniem, że zostałem
potraktowany wyżymaczką. Uniosłem się na łokciach i rozejrzałem;
a jednak pokój wyglądał całkiem znajomo.
Bywałem tu już nie raz. Zaplecze
jednego z klubów.
-Żyjesz? - usłyszałem; zerknąłem w
stronę drzwi. Wataru, właściciel.
-Wolałbym nie.
No proszę, przyznanie tego, że nie ma
się ochoty na dalszą egzystencję jest łatwiejsze, niż niegdyś
mi się wydawało.
-Nie pierdol. W piekle nie ma wódki..
Uśmiechnąłem się niemrawo,
kontemplując jego wypowiedź. Miał cholerną rację.
-Skąd założenie, że trafię do
piekła?
-Spójrz w lustro, a się przekonasz.
Nie znosiłem, gdy ktoś odpowiadał na
moje pytania zdawkowo, tak, że sam musiałem szukać odpowiedzi.
Gdybym potrafił, to przecież bym kurwa nie pytał. Niestety, taki
był Wataru, który robił się nieznośny o wiele bardziej, kiedy na
pytanie odpowiadał innym pytaniem.
Idąc za jego radą, zwlokłem się z
kanapy i podszedłem do lustra.
-Wataru? Bardzo śmieszne. A teraz
zdejmij stąd to zdjęcie z bladym i wykończonym facetem, chcę
zobaczyć, jak ja wyglądam, a nie jakiś ćpun z policyjnej
kartoteki.
-Wybacz, Shima – odparł. - Ale
właśnie tak wygląda ktoś, kto zmierza prosto do piekła. Skoro
nie potrafisz zauważyć własnego upadku, to ktoś powinien ci go
pokazać.
Nie dostałem od niego tabletki
przeciwbólowej, by choć zminimalizować skutki picia. “Lecz się
tym, czym się strułeś”, pomyślałem, wracając do domu.
Życzliwość Wataru wyczerpała się wraz z podarowaniem mi ciemnych
okularów.
-Uru?
Odwróciłem się z zaciekawieniem,
kogo mógłbym spotkać o tej porze w sobotę rano.
Aoi; no oczywiście. Milczałem.
-Skąd wracasz?
Cisza.
-Bardzo boli cię głowa?
Nie kurwa, tylko trochę, mniej więcej
tak, jakby ktoś ci wiercił udarem za ścianą.
-Dobrze się czujesz?
-Zamknij mordę! - krzyknąłem w
końcu, przyciskając palce do skroni. - Ile jeszcze pytań mi
zadasz? Milion pięćset sto dziewięćset? Powinieneś zostać
prowadzącym jakiegoś teleturnieju, może tam się spełnisz,
będziesz mógł pytać o różne rzeczy różnych ludzi. Tak, bardzo
mnie boli głowa, nie, nie czuję się dobrze, czuję się chujowo,
prawie tak jak wtedy, kiedy przeczytałem tamten twój pieprzony
wywiad! Ale to i tak było nic w porównaniu z tym, jak czuję się
teraz, olany przez was, a przede wszystkim przez ciebie. Chciałeś
mojej uwagi? Proszę. Masz dziesięć minut, później idę w swoją
stronę. Jeśli ty również pójdziesz w tą samą, bądź, pewien,
że...
Zabrakło mi tchu, jednak gdy nabrałem
powietrza, zniknęła potrzeba wygadania się.
Gdy na niego spojrzałem, zmarszczyłem
lekko brwi; stał i patrzył na mnie, jakby oczekiwał, że go
skarcę.
-Już? - spytał cicho, stając bliżej.
-Nie! - powiedziałem, choć nie miałem
mu nic więcej do powiedzenia. - Właściwie, to tak.
-To teraz ty wysłuchaj mnie. Tym razem
nie możesz pieprznąć słuchawką, kiedy odechce ci się słuchać.
Możesz mówić co chcesz, ale ja się o ciebie martwię. Pojmij to
wreszcie swoją chorą głową – oświadczył, stukając mnie
palcem w czoło, na znak, że jestem walnięty. - Pójdziesz ze mną?
- spytał nagle, pełen pokory.
-Nie. A wiesz, dlaczego? Bo moje
zaufanie w stosunku do ciebie spadło tak bardzo, że nie uwierzę ci
nawet, która jest godzina.
Zabolało go, nawet bardzo. Zobaczyłem
to w jego czarnych, zawiedzionych oczach.
Kolejne dni spędziłem w domu na
odrzucaniu połączeń telefonicznych, przeganianiu wszelkich gości,
opuszczaniu śniadań, kolacji i wszystkiego, co po drodze i na
pogrążaniu się. Nigdy nie miałem skłonności do samookaleczeń –
chyba, że alkoholizm można jakoś pod to podciągnąć – ale w
tamtej chwili zapragnąłem coś sobie zrobić. Nie miałem w
mieszkaniu żadnych skalpeli, a nie miałem pojęcia, jak rozbroić
jednorazową maszynkę do golenia. Przeszedłem się po pokojach; w
sypialni moją uwagę przyciągnęło opakowanie kredek. Jak kredki,
to musiała być też temperówka. Była.
Wziąłem ją i poszedłem do kuchni,
gdzie wziąłem do ręki nóż, żeby odkręcić małą śrubkę,
którą było przytwierdzone do plastiku ostrze. Nie było łatwo,
nóż wyskakiwał z rowków, co powodowało u mnie irytację
najwyższego stopnia. Widać, byłem osobą wysoce choleryczną.
W końcu udało się, wyciągnąłem śrubkę i chwyciłem między palce kawałek metalu. Czy naprawdę aż
tak bardzo nienawidziłem siebie samego, żeby zrobić sobie krzywdę?
-Tak – powiedziałem na głos. Nie
chciałem jednak się zabijać, nie tak od razu. Przyłożyłem metal
do skóry dłoni tą ostrą częścią i przesunąłem. Zrobiłem to
za słabo, więc zwiększyłem nacisk i powtórzyłem czynność.
Syknąłem z bólu; spodziewałem się, że po mojej dłoni spłynie
strumyczek krwi, który dramatycznie poplami kuchenny blat, jak to
czasem widziałem na filmach. Nic z tych rzeczy. Najpierw w miejscu
skaleczenia pojawiła się czerwona kreska, ale nic poza tym, więc
przeciąłem się trzeci raz w tym samym miejscu. Dopiero wtedy z
rany krew zaczęła wydobywać się małymi kroplami. Gdy poruszyłem
dłonią, rozlała się ona po jej powierzchni. Wyglądało dość
desperacko.
Kilka następnych ran zrobiłem niczym
w transie. Zacząłem się zastanawiać, czy samookaleczanie ma
podobne działanie do narkotyku. Miałem okazję widzieć osoby,
które robią to nałogowo. Czasem nie byłem w stanie dojrzeć ich
stóp, bo były całe w strupkach bądź bliznach.
Dzwonek do drzwi. Teraz to dopiero nie
mogłem otworzyć, właśnie dopiero co pierwszy raz zadałem sobie
świadomie ból. Całkiem głupio pomyślałem, że wypada to uczcić.
Poszedłem do barku i wyciągnąłem butelkę, uświadamiając sobie,
że coraz częściej wynajduję powody, by się napić. Choćby były
tak bzdurne, jak pierwsze w życiu zranienie się.
To był właśnie początek końca.
Nie miałem pojęcia, jak bardzo pijany
byłem, ale na pewno.. Na pewno bardzo. Gdy się ocknąłem,
poczułem, jak paskudnie piecze mnie skóra na udach. Zerknąłem w
dół; nie pamiętam, żebym i tam się pokaleczył. “To koniec”,
pomyślałem. Skoro zadaję sobie ból w stanie nietrzeźwym, to
równie dobrze mogę się przecież zabić.
Z tej złości i bezradności zacząłem
wściekle drapać niedawno zaschnięte rany. Czerwone pręgi zaczęły
mocno krwawić.
Nie powinienem w takim razie pić, ale
nie umiałem. Nie umiałem i nie chciałem. Od dobrych dwóch tygodni
nie widziałem chłopaków z zespołu, zresztą, nie wyglądało,
żeby za mną tęsknili. Poza Aoim, co raczej nie było dla mnie
większą niespodzianką. Ciągle dzwonił, wystawał przed moimi
drzwiami. Któregoś dnia dopuściłem do siebie wreszcie myśl, że
być może zależy mu. Na mnie, moim życiu, uśmiechu. Kiedyś dużo
się uśmiechałem.
Zacząłem tęsknić za tym “kiedyś”.
Od tamtej pory spałem wyłącznie na
kanapie w salonie. Kwestia lenistwa? Być może. Wolałbym nad tym
nie myśleć, ani tego nie roztrząsać. Czerwone ślady na moich
udach, układające się w poziomie, jedna pod drugą, zdawały się
mówić same za siebie.
Którejś nocy obudził mnie hałas.
Podniosłem się do pozycji siedzącej – o dziwo, całkiem trzeźwy
– i zobaczyłem na balkonie jakiś ciemny kształt. Wystraszyłem
się nie na żarty, więc z powrotem położyłem i nakryłem głowę
kocem. Drzwi balkonowe otworzyły się bezszelestnie.
-Kim jesteś? - spytałem cicho, drżąc
pod cienkim przykryciem.
-Całe szczęście mieszkasz na
pierwszym piętrze i całkiem łatwo było się tu dostać.. -
westchnął ten ktoś. Rozpoznałem ten głos.
-Aoi? Zdurniałeś już całkiem?
Dlaczego się do mnie wkradasz?
-Bo nie otwierasz drzwi, nie odbierasz
telefonów, nawet list do ciebie wysłałem, jakieś miliard maili,
sto wiadomości na facebooku, na twitterze bym zostawił, ale nie
chcesz się na nim ujawnić, a wiem, że masz tam konto!
Tyrrada Aoiego skończyła się, gdy
ściągnąłem z siebie koc i zobaczył rany. Nie był w stanie
wydusić z siebie ani słowa; kucnął obok i delikatnie przesunął
po jednej z pręg palcem. Syknąłem.
-Dlaczego to robisz? - spytał cicho,
przerażony, że przeoczył coś ważnego. Miałem ochotę się
rozpłakać.
Udaliśmy się do mojej łazienki,
gdzie miała miejsce dość ostra wymiana zdań. Wygarnęliśmy sobie
nawzajem wszystko, co siedziało nam w głowach, sercach, duszy. Nie
wytrzymałem nerwowo – ponownie rozdrapałem rany na udach, a także
tą pierwszą w swoim życiu, na dłoni. Aoi chwycił moje
nadgarstki, mówił coś łagodnym głosem, ale ja go nie słuchałem.
Płacząc, wyrwałem ręce i uderzyłem Shiroyamę w twarz.
Wtedy i on nie wytrzymał.
-Powiedz mi, jak mam cię uratować? No
jak? Odpowiedz mi! - krzyczał, ignorując łzy płynące po jego
twarzy.
Nie wiedziałem. Podobnie jak nie
wiedziałem, dlaczego wymierzyłem mu cios, ale poczułem ulgę. W
jednej chwili wszystko ze mnie uleciało, łącznie z jakąkolwiek
siłą. Osunąłem się po granatowych kafelkach na jasnobeżowy
dywanik.
-Nie wiem.. - wyszeptałem, kręcąc
głową nad własną głupotą. Tak bardzo zatraciłem się w groźbie
Rukiego, że z tego wszystkiego zupełnie odrzuciłem jedyną osobę,
której na mnie zależało. Poczułem, jak Aoi bierze moje dłonie w
swoje.
-Wiesz, co by było, gdybyś się
zabił?
Pokręciłem głową.
-Zrobiłbym to samo. To samo,
rozumiesz? Bez ciebie nie ma mnie, Uruha, bez ciebie, twojej
obecności, przeżywam swoje małe piekło na Ziemi.
Uniosłem głowę i spojrzałem na
niego; pierwszy raz zobaczyłem w jego oczach coś na wzór
determinacji. Uwierzyłem mu niemal bezgranicznie.
-Cyrk samobójców. A my jesteśmy
klaunami.. - mruknąłem, opanowując powoli szloch. Aoi uśmiechnął
się, słysząc, że próbuję żartować
-Cicho, Pięknoto. Cyrk zamknięty.
Czas wyrzucić czerwone, okrągłe nosy na gumkach i za duże buty.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz